photo credit Magdalena Cymanek

Człowiek balijski. Antypodczyk.

Cechy antropomorficzne: pozycja wyprostowana, po regularnej praktyce pozycji „pies z głową w dół” oraz świecy. Czoło podniesione, wzrok wpatrzony w horyzont, czujny, budzący zaufanie. Oczy okrągłe, uśmiechnięte. Człowiek komunikujący się.  W językach świata. Lub w  uniwersalnych gestach, którymi jest w stanie wyrazić siebie i swoje potrzeby. Komunikatywny. Wie, czego chce lub czego nie chce . Chwytny. Chwyta czas, słońce, fale. Ręce dobrze wykształcone, służą mu zarówno do pracy jak i do zabawy. Włosy często jasne, wybielałe od słońca i słonej wody, co wskazuje na długi okres przebywania w tropikach. Stopy zwieńczone jedynie klapkiem typu „japonek” bądź „flip-flop”. Wystukuje rytm swojej podróży podążając krok za krokiem.

Jego pochodzenie trudno definitywnie określić – pochodzi stamtąd, gdzie pielęgnuje się marzenia, gdzie paszport jest przepustką na świat albo też gdzie realia zachodniej gonitwy za szczęściem  nie do końca są satysfakcjonującą kwintesencją życia.  Do Bali przyciągają go więc różne powody – chęć odmiany, zatrzymania czasu, zasmakowania życia albo najzwyczajniej uprawiania któregoś ze sportów wodnych – czy  też czegokolwiek tylko dusza zapragnąć by mogła, a jeszcze o tym nie wie.  Wielu z nich to też tacy, którzy wcale nie są surferami, nurkami czy jeszcze nie joginami: świeżo wyrwali się ze świata korporacji zamieniając garnitur na kąpielówki. Bo czasem właśnie, człowiek balijski przemierza tę wyspę jak nomad, przygląda się, chłonie, spotyka innych nomadów. Gawędzi  nad szklanką soku z papai, bez  dodatku cukru oczywiście. Jego dieta często zbliżona jest do diety przodków, żyjących blisko natury, obecnie określana mianem „organic”. Nieraz przechyli więc kieliszek miejscowego araku, który jest odpowiednikiem naszych domowej roboty trunków, ale tylko po to, aby zaznajomić się z urodzonymi tu, ludźmi tej wyspy, w  których człowiek przyjezdny nadal budzi ciekawość.  Wie, że nic nie musi, a może wszystko. Czas odmierza wedle kalendarza, który  można rozciągać elastycznie do granic możliwości. Znane są przypadki, że zawitał na wyspę na kilka tygodni, a pobyt przeciągnął się do kilku lat. Czas jest przecież kwestią umowną –  który u Was jest rok? Bo tutaj 1938. Wybornie! Bez pośpiechu. Od wschodu do zachodu niemal zawsze tyle samo godzin. Za to Nowy Rok świętować można co jakieś 200 dni. Przygląda się też człowiek balijski kolorowym świętom i obrządkom zatykania płatków kwiatów za ucho lub przyklejania ryżu na czoło. Swoją drogą to ciekawy obyczaj – ryż na  czole czy kilka ziaren na głowie we włosach przynosi szczęście, jest błogosławieństwem. Jest chlebem tej ziemi i wielki jest mu oddawany szacunek. Bo kiedy święto, to święto. Nie ma zmiłuj – wdziewa się sari, przystraja domostwa, wskakuje na skuter, żona siedząca bokiem na tylnim siedzeniu  oddzielona co najmniej dwójką dzieci. I nie ma w tym świętowaniu przymusu: jest wewnętrzna potrzeba regularnego świętowania i oddawania czci dobrym duchom.  Bo tak było zawsze i to daje im poczucie bycia częścią porządku. To obserwuje  człowiek balijski.  Czasem rozmyślając potknie się o leżące na ziemi strojne ofiary z roślin, kadzideł, ryżu, owoców czy słodyczy, które codziennie wykładane są przed wejściem do domostw.

Ja sama chwilowo (któż wie, ile ta chwila będzie trwać?) również  jestem człowiekiem z bali. Ile w tym przypadku, a ile planowania, że znów tu wylądowałam, trudno określić. Jestem tym razem na dłużej.  Portret Ponad 3 lata temu wybrałam się w pierwszą podróż do Azji. Samotna podróż, o której kiedyś nawet bałam się pomarzyć, aż do momentu, kiedy zapomniałam się bać i po prostu to zrobiłam! Bali miało być wisienką na torcie na koniec mojej wyprawy – tyle słyszałam na jego temat, i to głównie zachwytów! Ubud, Kuta, wulkany, pola ryżowe….! Wcześniej urzekła mnie Jawa i Jawajczycy, cała tak widoczna na każdym kroku kultura, krajobrazy tak  odurzające, że nieraz musiałam szczypać się, nie mogąc uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Łatwo nie było dźwigać plecak z mocno poszczypaną skórą – w takich okolicznościach wpadłam do krainy „Jedz, módl się i… cokolwiek dalej”. No i nieco się zawiodłam. „Jak zachwyca, jak nie zachwyca” się pytam? I to ma być ten raj? Na pierwszy rzut oka wyglądało mi to na pocztówkowy Disneyland: zielono, aż w oczy kole, ludzie z  ryżem na czole, gdzieś na horyzoncie wulkan, ocean, czarny piasek i ryby tak jaskrawe, że photo shop nie pokolorowałby bardziej! Wszystko wyglądało mi na jawną mistyfikację! Bali jawną mistyfikacją w odpowiedzi na Jawę! Tak mi się zdawało.

Bali jest bardzo różne od całej Indonezji. Mówi się nawet, że Bali nie jest indonezyjskie, a zachodnie. I dużo w tym prawdy. Mieszkam teraz w małej wiosce Amed, tuż nad zatoką na Oceanie Indyjskim. Na Bali codziennie lądują tysiące  turystów „Lonley Planet” – samotnej planety – spragnionych szczypania się z zachwytu.  Ale i czegoś więcej. Bali przyciąga ludzi, którzy mają w sobie żyłkę podróżniczą, też w sensie podróży w głąb siebie. Mam wielkie szczęście obserwować te podróże głównie z perspektywy freedivera, a ci stanowią specyficzną grupę. Między nami jest cecha wspólna. I to niejedna. Nie jesteśmy już ludźmi z żelaza ani betonu. Składamy się z wielu materiałów: historii, systemów politycznych, narodowych osobliwości, wątpliwości i pragnień. Ale i mamy coś poza tym, coś jeszcze: wielkie szczęście, by być świadkami spokojnego gapienia się na wschody i zachody słońca. Bycia tu i teraz.

Gdziekolwiek jesteście. Ludzie z bali:  nie zapomnijcie oddychać i niech unosi was odwaga w urzeczywistnianiu siebie.

 

photo credit: Magdalena Cymanek